Dla każdego coś przyjemnego
Bywają książki dobre i złe, dla inteligentów albo idiotów (jeśli tylko
umieją czytać), śmieszne, wciągające albo nudne. Bywają też książki
typu: wszystkiego po trochu, czyli każdy może z nich wyczytać co
tylko chce. Do takich pozycji należy "Czas komety" Andrzeja Traczykowskiego.
Autor, prywatnie dyrektor Wytwórni Filmów Oświatowych, próbuje wprowadzić
czytelnika w egzotyczny już świat lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Pokazuje okolice polskiej kinematografii widziane oczami szeregowego
pracownika wytwórni filmowej. Ramy czasowe tej opowieści są wyznaczone,
jak pisze autor, przez kometę Kohoutka (1973) i kometę Halleya (1986).
Autor uczciwie zapewnia, że "nazwiska są zmyślone, tak jak zmyślone jest
wszystko, co można spotkać w tej książce. Formuła głosi, MUSZĘ TO WYRAŹNIE
NAPISAĆ, że wszelkie podobieństwo nazw, osób, sytuacji i instytucji
jest przypadkowe. Jednym słowem: bajka". Już sama taka deklaracja
prowokuje, by "Czas komety" czytać jako opowieść z kluczem i pewnie
wtajemniczeni (czyli środowisko okołofilmowe) potrafią rozszyfrować
kim są Kotek, Kwaśniak, Nieskuteczny, Prędki czy Wężyk. Podobnie jak
siostry Eros "Amelia i Fortuna, nieprzeciętnie szalone kobiety", z których
jedna, na mikroskopijnej powierzchni kiosku "Ruchu" z nieśmiałego
zakochanego uczyniła mężczyznę, druga zaś wprowadziła narratora "Czasu
komety" w tajniki kobiecej anatomii w windzie tkwiącej między drugim
a trzecim piętrem...
Nie trzeba jednak znać nazwisk prawdziwych bohaterów zdarzeń, by
z książki Traczykowskiego czerpać przyjemność. Jest w niej masa
odwołań do tego, o czym wszyscy pamiętają, ale już trochę zapomnieli...
Czy nie wrócą wspomnienia, kiedy czyta się jak bohater przychodzi do
dyrektora wytwórni filmowej starać się o przyjęcie do pracy
i wyznaje "Założyłem nawet czystą koszulę i wszystko byłoby dobrze,
gdyby nie ta parszywa ulewa, której mój słynny niebieski prochowiec
uległ już po minucie"?
Łezka w oku się kręci, kiedy czyta się o pierepałkach, jakie były
udziałem absolwenta wyższej uczelni, który po ukończeniu studiów
miał obowiązek odpracować swoje lata w przedsiębiorstwach
państwowych: "Panie, po pańskich studiach masz pan obowiązek robić
w fabryce, a poza zawodem co najwyżej w nauczycielstwie albo
w organach"... I pomyśleć, że aby ten idiotyczny przepis obejść,
dyrektor wytwórni chcący zatrudnić bohatera musiał interweniować
w ministerstwie.
Jednak "Czas komety" to nie tylko wspominki dla 40-latków. Jest w nim
masa humoru w doskonałym gatunku, jest paranoja świata, w którym
wszyscy albo pokręceni, albo normalnie na rauszu. No i są rysunki
Andrzeja Mleczki: dowcipne, inteligentne, śmieszne...
"Czas komety" może zatem każdy czytać jak chce: można tropić kto
jest kim, komu autor przyłożył, do jakich zamierzchłych przebojów
się odwołuje, jakich autorów hołubi, a można się po prostu śmiać.
I bardzo dobrze.
Krzysztof Pasikowski
"Dziennik Łódzki", 25-26 maja 2002 r.