Hanna Flanders jest sławną komunizującą pisarką niemiecką, mieszkającą w Monachium w eleganckim apartamencie i ubierającą się w najelegantszych salonach mody przy Maximilianstrasse. W Niemczech zachodnich ludzie kupowali jej książki, gdyż krytykowała w nich zawzięcie kapitalizm i burżujską mentalność sytych. Z upodobaniem wydawano ją też w NRD. To jej schlebiało i podbudowywało samopoczucie, zwłaszcza, że pisała coraz mniej i powoli zaczęto mówić o schyłku jej kariery literackiej. Moment kryzysu nastąpił pod koniec 1989 roku, gdy Niemcy ogarnęła euforia burzenia muru i zjednoczenia. Dla Hanny był to moment przełomowy - jednak nie w sensie pozytywnym, lecz zdecydowanie negatywnym. To katastrofa: wyidealizowany kraj sprawiedliwości społecznej i prawdziwej demokracji robotników i chłopów zleje się w jedno z przeżartym zgnilizną burżujskim RFNem, którego dekadencki obraz od lat przedstawiała w swoich książkach.
Pisarka, wciąż popijająca dry martini i łykająca tabletki antydepresyjne, postanawia udać się do Berlina, by zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. Likwiduje mieszkanie i wyjeżdża. Co ciekawe, nie do wschodniego, lecz do zachodniego Berlina, do eleganckiego hotelu, w którym niegdyś świętowała triumfy, o czym pamięta uczynny portier oraz barowy żigolak. Chciałaby poznać też NRD, więc umawia się w wielkim państwowym wydawnictwie, niegdyś publikującym jej książki. Dziś na korytarzach tego propagandowego molocha redaktorzy świętują zburzenie muru. Hanna jest oburzona ich postawą - w dodatku nikt nie chce z nią rozmawiać. Jest już przeszłością, a wszyscy patrzą z nadzieją w przyszłość. Na szczęście pewna skromna redaktorka postanawia się nią zająć i nawet załatwia jej służbowe mieszkanie w jednym z bloków na peryferiach. Hanna ma swoje NRD. Nie wytrzymuje jednak w pustym mieszkaniu, idzie przez pole do osiedlowego baru. Tam też wszyscy świętują koniec komuny. W płaszczu od Chanel, ostro wymalowana chce pouczać świętujących robotników i urzędników. Nie powinni się cieszyć z końca najlepszego ze światów. To nie może dobrze się skończyć. Dochodzi niemal do awantury. Świat Hanny wali się jednak po cichu, bez hałasu. Spotka jeszcze byłego męża, z którym znowu nic jej nie wyjdzie i pojedzie do rodziców, burżujów z Hamburga, z którymi znów nie uda jej się porozumieć. Wróci do Monachium, do pustego mieszkania. Hanna nie ma dokąd pójść.
Podczas spotkania z Roehlerem w Berlinie w 2000 r., tuż przed jego wyjazdem do Cannes, odniosłem wrażenie, że ten wrażliwy i niezwykle skromny młody człowiek bardziej przypomina polskich twórców kina niepokoju moralnego z lat 70., niż niemieckich młodych reżyserów pokolenia X, buńczucznych i pewnych siebie, którzy wierząc w kino środka podbijają przede wszystkim serca szerokiej publiczności. Dla Roehlera ważny jest przede wszystkim przekaz, przesłanie filmu. To przesłanie musi być ważne i aktualne. Może niekoniecznie chodzi mu o zmianę rzeczywistości, czego zdawali się chcieć zaniepokojeni moralnie Polacy, lecz o poruszenie najistotniejszych, najboleśniejszych problemów codzienności. A co jest najbardziej ważkim problemem aktualnie w Niemczech? Oczywiście sytuacja kraju po zjednoczeniu - trudny i często bardzo bolesny proces łączenia się dwóch światów, dwóch mentalności, dwóch systemów wartości w ramach jednego narodu. Owszem, nie pierwszy Roehler porusza ten temat, jednak tak dojrzałej i mądrej wypowiedzi dotąd w kinie niemieckim nie było. A jej wartość dodatkowo zwiększa fakt, że jest to wypowiedź uniwersalna - zrozumiała i przejmująca nie tylko dla Niemców (nieważne czy z dawnego RFN, czy NRD). Siła tego filmu tkwi jeszcze w jednym - jest to dzieło bardzo osobiste. Mówił o tym Roehler na spotkaniu w Berlinie, podkreślał, że zrobił ten film dla swego ojca i w hołdzie dla matki, pisarki Giseli Elsner, dla dwojga wspaniałych ludzi wiernych ideałom lewicowym przez całe życie. Ojciec zmarł zanim młodemu reżyserowi udało się ukończyć film, znał jednak scenariusz i pomagał przy jego pisaniu. I to się czuje oglądając film, czuje się, że opowiadana historia jest autentyczna, choć pozornie abstrakcyjna, zmyślona. Bo przecież, komu mogłoby nie podobać się zburzenie muru berlińskiego?
Rodzice byłi nie z Hamburga, tylko z Norymbergii Luki 17-05-2010, 17:39 Portier w hotelu "Excelsior" - to dla mnie wyznacznik nowych czasów. Karo 10-02-2009, 02:06
|